OSOBOWOŚCI Z POWIATU KŁOBUCKIEGO
„Kluczem do sukcesu jest robić to, co się lubi”
Piotr Ptak – mieszkaniec Miedźna, doktorant Politechniki Częstochowskiej, pracownik firmy projektującej elementy, które polecą na Księżyc z misją NASA. W czasie studiów – członek zespołu projektującego łaziki marsjańskie na zawody w USA. Lider zespołu w 2018 roku, gdy łazik opracowany w Częstochowie pokonał konkurencję z uczelni z całego świata.
Jak to się stało, że chłopak z Miedźna zainteresował się Marsem, astronautyką, marsjańskimi łazikami?
Astronomia zawsze mnie troszkę ciekawiła. Lubiłem na przykład oglądać gwiazdy. Zresztą potem kupiłem sobie teleskop. Lubię przez niego patrzeć na Księżyc. Tak właściwie to może nie byłem wielkim miłośnikiem kosmosu. Temat łazików… Trafiłem tam, gdzie taki projekt był rozwijany. Moje zainteresowania skupiały się jednak bardziej na elektronice.
Jak to się zaczęło? W czasach szkolnych?
Nawet wcześniej. Mam w Miedźnie takiego sąsiada, który naprawia telewizory. To starszy już człowiek, pan Stanisław, który całe życie zajmował się elektroniką. Pamiętam, gdy pewnego razu popsuł nam się telewizor. To była wtedy taka stara, duża „szafa”. Tata wziął go w ręce, mnie do niesienia został pilot. I poszliśmy do warsztatu, do sąsiada. Zobaczyłem tam taki pokój cały zapchany różnymi telewizorami. Już sama ilość tego sprzętu zrobiła na mnie wrażenie. Ale szczególnie zafascynowało mnie coś innego. Ten pan potrafił spojrzeć na jeden punkt w środku tego telewizora i stwierdzić: „o, tu się popsuło”. To mnie bardzo zadziwiało. Myślałem sobie: „skąd on to wie?”. Taka wielka „szafa”, w środku tyle różnych elementów, a on, gdy tylko ojciec otworzył obudowę, raz spojrzał i już wiedział, co się popsuło.
Czyli na początku Pana drogi była fascynacja elektroniką?
Tak. I fascynacja tym, jak ktoś na podstawie jednego spojrzenia na skupisko tylu różnych komponentów potrafi stwierdzić, co nie działa.
Czy szkoła pomagała w rozwijaniu Pana pasji?
W szkole podstawowej czy gimnazjum miałem zainteresowania podobne jak rówieśnicy. Na przykład grałem w piłkę. Zresztą do dziś gram. Teraz w Sparcie Nowa Wieś, czyli w naszym powiecie. W kierunku elektroniki w zasadzie nie robiłem jeszcze niczego. To się na dobre zaczęło, gdy poszedłem do szkoły średniej.
Techniczne Zakłady Naukowe w Częstochowie wybrał Pan już z myślą o takich zainteresowaniach?
Tak, uczyłem się tam na elektronika.
Czy na studia na Politechnice Częstochowskiej poszedł Pan z gotowym planem na siebie?
Nie do końca, bo nie miałem też wokół siebie ludzi, którzy by mi poradzili, gdzie mam pójść. Ale z racji tych zainteresowań elektroniką poszedłem na studia na mechatronikę.
I tam się zaczęła przygoda z marsjańskimi łazikami?
Tak. Choć jeszcze na pierwszym roku, jak wielu studentów, skupiałem się głównie na tym, żeby po prostu „przetrwać”, żeby dać radę z tą ilością nauki. Ponieważ jednak zawsze byłem dobry z matematyki, przebrnąłem przez ten pierwsze dwa semestry. W 2013 roku zespół z Białegostoku, który budował łaziki, wygrał zawody w Stanach Zjednoczonych. I w Polsce pojawił się boom na takie konstrukcje. Dużo uczelni zaczęło szukać dofinansowania na podobne projekty. W tym samym czasie ministerstwo uruchomiło dofinansowanie dla najbardziej atrakcyjnych projektów, które składały uczelnie. Politechnika Częstochowska dostała pierwsze dofinansowanie na projekt łazika. To były naprawdę duże pieniądze.
I z tego wynikało powołanie zespołu, do którego Pan dołączył?
Powiedziałbym, że zwycięstwo Białegostoku w roku 2013 sprawiło, że każdy w Polsce chciał budować łaziki marsjańskie. W Częstochowie ten projekt rozpoczął się wtedy i trwa do dzisiaj. Gdy został uruchomiony na mojej uczelni, postanowiłem dołączyć. Zawsze chciałem robić coś więcej niż tylko uczestniczyć w zajęciach obowiązkowych. Myślę, że jeśli kogoś coś interesuje, to nie wystarczy w tym kierunku robić tylko to, co jest na zajęciach na uczelni. Sądzę, że w każdym zawodzie jest tak, że gdy ktoś robi tylko to, co musi, to nigdy nie będzie w tym zbyt dobry.
Ktoś może zapytać: po co się projektuje takie łaziki? Po co studenci się tym zajmują? Czy ich pomysły mają szansę trafić do konstrukcji, które potem autentycznie są posyłane na Marsa?
Jak najbardziej! To znaczy… nie chcę powiedzieć, że są jakieś przypisane mi rozwiązania, które jeżdżą po Marsie. Ale na przykład to my wymyśliliśmy, żeby w sześciokołowej konstrukcji łazika środkową oś zrobić szerszą. Dzięki temu łazik jest bardziej stabilny, gdy skręca na nierównym terenie. Gdy teren staje się bardziej pochylony, a koła znajdują się w jednej linii, to łazik może się łatwiej przewrócić na bok. Jedna szersza oś temu zapobiega. Zauważyłem potem, że jeden z łazików, który faktycznie jeździ po Marsie, też ma środkową oś szerszą. Nie twierdzę kategorycznie, że to nasze rozwiązanie, bo może w NASA znali je wcześniej. Myślę, że nie byliśmy tu faktycznymi jego twórcami, aczkolwiek…
Czy organizatorzy zawodów łazików University Rover Challenge w Stanach Zjednoczonych zakładają, że prezentowane tam rozwiązania będą wykorzystywane w misjach kosmicznych?
Myślę, że mogą to robić. Zresztą oni mają komplet dokumentacji wszystkich łazików biorących udział w konkursach. Czyli te różne niuanse techniczne, którymi się studenci tam chwalą, to są im następnie znane. Sami studenci też chwalą się swoimi pomysłami. Filmiki o wszystkich tych konkursowych łazikach z całego świata można sobie dokładnie obejrzeć na YouTube. To jest po prostu dostępne dla każdego. Myślę więc, że taki łazik jest tak naprawdę „kuźnią fachowców”, sposobem nauczenia się, jak różne rozwiązania powinny działać. Nawet w tańszych konstrukcjach znajdują się ciekawe koncepcje. Choć co do wartości, to nie ukrywajmy, że budowa takiego łazika to co najmniej 50 tysięcy złotych. Dla laika to kosmiczne kwoty. Ale dla projektu łazika marsjańskiego – to niewielkie pieniądze.
W roku 2018 w zawodach na pustyni w Utah łazik przygotowany przez zespół PCz Rover Team, którego był Pan liderem, zajął pierwsze miejsce. Pojazd, którego współtwórcą był chłopak z Miedźna, pokonał konkurencję z uczelni z całego świata. Czym zaowocował ten sukces?
Zwycięstwo nie jest specjalnym sukcesem finansowym, natomiast wiąże się z nim prestiż. W zawodach startuje około stu uczelni z całego świata. Dużo amerykańskich. Z Polski to też najbardziej znane nasze uczelnie, jak choćby AGH czy Politechnika Warszawska. W tym gronie „Politechnika Częstochowska” nie brzmi jakoś imponująco, jest mniejszą uczelnią.
A jednak ma zdolnych studentów, którzy są w stanie wygrać takie międzynarodowe zawody, zbudować najlepszy łazik marsjański.
Tak. Zwycięstwa w 2018 roku nie odbieram jako jedynego sukcesu. Najpierw nasz zespół dopiero się budował i pierwszym sukcesem było to, że w ogóle wtedy pojechaliśmy na takie zawody. Nie ukrywajmy – dla studenta w Polsce, który mieszka gdzieś pod Częstochową, taki wyjazd na zawody zagraniczne już jest czymś dużym.
Jak tworzy się łazika, który potem pokonuje konkurencję z całego świata, z renomowanych uczelni?
Na początku nie ma się doświadczenia. Podpatruje się tych, którzy wygrywają. Każdy zresztą tak robi. Nie chodzi o to, by coś kopiować. Po prostu podgląda się lepszych i szuka inspiracji. A potem stara się zrobić coś podobnego. Później – na bazie doświadczeń, porównując w testach i na zawodach – analizuje się, co jest „nie tak”, czego brakuje, co trzeba poprawić. Na tym etapie zwykle zaczyna się wkładać więcej własnej inwencji i pomysłów w to, co wcześniej próbowało po prostu naśladować najlepszych.
Jakie są konkurencje w zawodach łazików marsjańskich?
Są cztery konkurencje. Pierwsza ocenia zdolność łazika do wykrycia życia. Czyli musi on być w stanie sam pobrać jakąś próbkę gruntu z różnych miejsc i głębokości, a także mieć na swoim pokładzie takie narzędzia, które na podstawie pH, wilgotności, wykrywania pierwiastków czy związków chemicznych pozwolą określić, że na przykład w próbce mogą być jakieś bakterie. Nie chodzi tu o to, by były to pomiary bardzo precyzyjne, bo to ogranicza wartość sprzętu, a konkurs zakłada, że łazik będzie stosunkowo tani. Po prostu w tej konkurencji trzeba pobrać próbkę i udowodnić, że jest w niej jakieś życie. Albo że go tam nie ma.
Druga konkurencja to pomoc astronaucie. W bardzo trudnym terenie, mocno pochylonym – i tam właśnie przydała się ta nasza szersza oś – łazik powinien dostarczyć konkretne przedmioty do konkretnego punktu. Jeśli przyglądać się temu, stojąc obok, to wszystko wydaje się proste. Ale gdy się kieruje tym łazikiem tylko na podstawie obrazu z kamer, to widzi się tylko mały punkt na mapie i tak naprawdę nie bardzo wie, jak tam dojechać. Przez kamerkę łazika niewiele widać.
Trzecia konkurencja sprawdza autonomię łazika. Podajemy mu współrzędne – bez precyzyjnej dokładności – a następnie łazik musi tam dojechać sam. Po prostu na komputerze wydajemy mu tylko komendę „start”. Trudność polega na tym, że współrzędne są zbliżone, a łazik musi dojechać precyzyjnie do określonego punktu. Tam ma znaleźć swój cel. Na każdych zawodach to coś innego. Najpierw była to na przykład piłeczka tenisowa. Na tle pomarańczowego piasku w pełnym słońcu musiała być przez łazik samodzielnie wykryta. To wcale nie takie proste. Bo jeśli algorytm nie jest właściwy, to czasem łazik może znaleźć jakiś krzak i uznać go za piłeczkę. Czyli potrzebne było wyposażenie go w możliwość rozpoznawania obrazu. Po wykonaniu zadania łazik musi zasygnalizować, że je zakończył. Takich punktów testowych jest większa liczba. Z iloma w ciągu godziny łazik sobie poradzi, tyle otrzymuje punktów.
Czwarta konkurencja jest związana z serwisowaniem. To konkurencja zręcznościowa dla mechanicznego ramienia łazika. Ocenia się, kto ma w łaziku lepsze ramię i kto potrafi nim lepiej sterować.
Czyli sprawdza się możliwości, które mogłyby się przydać podczas autentycznej misji na Marsie?
Tak. Bo generalnie celem takiego łazika jest pomoc człowiekowi, który byłby tam na Marsie. To miałby być taki jego „piesek”, który będzie wykorzystywany po to, żeby człowiek nie musiał niepotrzebnie wychodzić z bazy. Bo każde wyjście człowieka poza bazę wiązać się będzie z pewną dozą ryzyka.
Jaki jest tak właściwie cel zajmowania się takimi łazikami u nas, w Polsce? Jak w ogóle sens takich działań można by było wytłumaczyć kompletnemu laikowi?
Można by tak powiedzieć: „po co w Częstochowie robić łazika, skoro robi to NASA, skoro na świecie robią to inni, którzy mają większe pieniądze?”. Ale… myślę, że niezależnie od tego, czy chodzi o łazik marsjański, czy jakiś samochód, który potem startuje w wyścigach, czy jakieś roboty biorące udział w zawodach – obojętnie jaki to jest projekt, to z punktu widzenia elektronika, mechanika, programisty czy biologa najważniejsze jest to, że obierany jest jakiś cel, do którego się dąży. Jakieś zadanie do praktycznego rozwiązania. Z mojego punktu widzenia przygotowywanie łazika było projektem bardzo wciągającym. Dzięki niemu można było się rozwijać, można było się czymś wykazać. Nikt nie stał mi nad głową i nie wskazywał rozwiązań, nie mówił, czy łazik ma być pomalowany na biało czy, dajmy na to, na różowo. Była to więc okazja, by samemu zdobywać duże doświadczenie. Rozwijanie tego projektu wymagało bardzo dużo pracy. Trzeba było poświęcić mnóstwo czasu, zarwać wiele nocek. Prawie na żadnych juwenaliach nie byłem, bo to był zawsze czas przygotowania się do zawodów. Ale coś za coś. Pojechałem za to na zawody i tego mi zazdrości większość kolegów, którzy byli na studiach. Którzy podchodzili do studiów jak do pracy: „osiem godzin i do widzenia, ja wychodzę”.
Czyli, krótko mówiąc, była to inwestycja w kształcenie i rozwój samego siebie?
Tak. W tym sensie ma już mniejsze znaczenie, czy chodzi o łazik, czy o jakiś inny projekt. U nas akurat ten projekt dawał dobre możliwości, aby się rozwijać. Było też trochę szczęścia. Bo zebrała się grupa ludzi, która naprawdę chciała się poświęcić ponad te „osiem godzin”.
Jaki jest dziś Pana związek z łazikami marsjańskimi z Politechniki Częstochowskiej?
Jestem na doktoracie i mój temat jest związany z łazikiem marsjańskim. Coś, nad czym pracuję, będzie zaadaptowane do tego łazika, który teraz jedzie na zawody. Jestem też w tym roku opiekunem zespołu, który jedzie do Stanów Zjednoczonych.
Co by Pan powiedział młodym ludziom – takim jak Pan przed laty, z Miedźna, z powiatu kłobuckiego – którzy mają naukowe pasje, ale nie są pewni, czy warto się temu poświęcić?
Gdyby mnie ktoś zapytał, czy ja sam zrobiłbym to samo jeszcze raz, to odpowiedziałbym twierdząco. Gdyby ktoś zapytał, co zrobić, by właściwie obrać dla swoją ścieżkę, to odpowiedziałbym, że najważniejsze jest robić to, co się lubi. Ważne jest, by na początku nie sugerować się od razu tym, czy ta działalność przynosi korzyści finansowe. Mnie też rodzice pytali przez kilka pierwszych lat, po co to wszystko robię, skoro nawet nie mam czasu, by pobyć w domu. Bo zysków finansowych związanych z tym, że siedzi się nad takim projektem łazika, to nie ma żadnych.
Ale jest to inwestycja w siebie.
Tak. Choć z punktu widzenia laika, kogoś, kto stoi obok, wygląda to inaczej. I mogą padać pytania: „po co to robisz, po co tam chodzisz?”. Albo stwierdzenia: „powinni ci płacić, skoro tyle tam siedzisz”. To jednak działa inaczej. Koledzy, którzy też na studiach dobrze się uczyli, ale nie poświęcali się podobnym projektom, mieli takie samo stypendium, jak ja. Więc tego rodzaju korzyści nie było. Ale ja robiłem to, co lubię. Starałem się to robić jak najlepiej. Dzięki temu z roku na rok także miejsce łazika na zawodach było coraz lepsze. Zresztą – powiem jeszcze i to – nasze poświęcenie było tak duże, że trzon naszego zespołu zdecydował się zostać dłużej na studiach. Tuż przed magisterium nasz łazik zajął trzecie miejsce. Czuliśmy spory niedosyt. Czuliśmy, że mogliśmy być jeszcze wyżej, że coś można było poprawić, że to dla łazika z Częstochowy nie był jeszcze „sufit”. Udało się przekonać chłopaków, by przedłużyć sobie studia, obronić pracę magisterską rok później – bo do zawodów dopuszcza się tylko studentów. Piątka członków zespołu to zrobiła. Poświęciliśmy cały rok, by potem w ciągu tych dwóch godzin zawodów, gdy będziemy prezentować nasz łazik, móc pokazać, że to on jest najlepszy i powinien wygrać. Tak zrobiliśmy. Pojechaliśmy i wygraliśmy. To były te zawody w 2018 roku.
Czyli warto poświęcić się swej pasji, ale nie kierować się poszukiwaniem od razu zysków?
Tak jest. Jeśli ktoś na początku studiów myśli, że same te studia pozwolą mu mieć dobrą pracę, to… cóż, może się tak zdarzyć, ale raczej to nie wystarczy. Ludzie, którzy podczas studiów zajmowali się też czymś dodatkowym, potem potrafią lepiej się odnaleźć w życiu. Uważam, że kluczem do sukcesu jest robić to, co się lubi. Zakładając oczywiście, że nie jest to coś, o czym z góry wiadomo, że w przyszłości na pewno nie będzie na to zapotrzebowania.
A czym się Pan zajmuje w pracy?
Pracuję w firmie Rockwell Automation w Katowicach. Zajmujemy się sterownikami PLC. Jestem tam liderem zespołu około dwudziestu inżynierów. Robimy sprzęt, który będzie użyty do misji Artemis 2. To zaplanowana misja NASA, podczas której astronauci okrążą Księżyc.
To w ramach programu powrotu ludzi na Księżyc.
Misja Artemis 2 ma być zrealizowana w 2024 roku. Na pokładzie będą sprzęty, nad którymi teraz pracujemy.
Czyli coś, nad czym pracuje mieszkaniec powiatu kłobuckiego, poleci na Księżyc?
Tak, okrąży Księżyc. W planach jest taka „ósemka” wokół Ziemi i Księżyca. W przypadku Księżyca chodzi o przelot nad tą jego stroną, której nigdy nie widać z Ziemi.
Dziękujemy za rozmowę.